Lubicie czasem zaszaleć na singlach? Według mnie każdy kiedyś powinien tego spróbować – oczywiście z zachowaniem zdrowego rozsądku. Mówiąc o rozsądku mam na myśli odpowiednie przygotowanie oraz ubiór – kask obowiązkowy! Wystarczy chwila nieuwagi i możemy znaleźć się na ziemi bądź co gorsza uderzyć gdzieś w drzewo i stracić przytomność… ale możemy również dobrze się bawić. Razem z Piotrem postanowiliśmy przetestować ścieżki znajdujące się nieopodal Brzegu. Wolna sobota – jest. Pogoda – jest. Chęci – są. To jedziemy!
Gdzie by pojechać?
Dawno temu, bo w ubiegłym roku przez całkowity przypadek natrafiłam na dość fajne ścieżki rowerowe jadąc niestety szosą w kierunku Wrocławia. Niestety, bo szosówka nie pozwoliła mi dojechać bocznymi drogami do celu. Żałowałam wtedy, że nie mam gravela, bo jazda nim po szutrze jaki tam spotkałam to czysta przyjemność. Jak się później okazało, przeglądając trasę nieopodal miejscowości Kotowice znajduje się dość spory lasek z tzw. sigletrackami. Miejsce to okazało się idealne na jednodniowy wypad rowerami górskimi.
Single w Kotowicach
Taki był nasz cel – Kotowice. Wyjechaliśmy około godziny 11:00, tak by mieć trochę czasu na odpoczynek oraz zabawę na zjazdach. Dodatkowo wiedziałam, że gdzieś niedaleko naszego celu znajduje się wieża widokowa, z której możemy podziwiać zalesione okolice. Niestety dojeżdżając na miejsce okazało się, że jest zamknięta…
Ale krótko o trasie dojazdowej. Żeby dojechać do Kotowic musieliśmy przebyć około 30 kilometrów asfaltami i drogami polnymi. W miejscowości Siedlce wskoczyliśmy na wał, który poprowadził nas fajną, utwardzoną trasą aż do Kotowic. Pogoda dopisywała i po drodze mijaliśmy wielu kolarzy. Tych bardziej profesjonalnych, jak i rekreacyjnych.
Do samego miejsca, gdzie zaczynał się singielek musieliśmy trochę pokręcić. Niestety droga nie była zbyt równa i – mówiąc potocznie – wytelepało nas na kostce dość mocno. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy dobrze jedziemy. Wjeżdżając w las na wąską ścieżkę cieszyliśmy się, że udało nam się dotrzeć do celu. Z tego co się wcześniej orientowałam obok zjazdu mieliśmy mijać Jezioro Dziewicze. Owszem mijaliśmy jeziorko, ale jak się później okazało Panieńskie. Po krótkiej konsultacji z miejscowymi kolarzami, którą prowadził Piotr oraz po wpisaniu celu w mapy Google… Dotarliśmy na miejsce.
Idealny kierunek jazdy
Naprawdę jak na nasze nizinne tereny można się tutaj fajnie zabawić. Kiedy wjechaliśmy na górę do wyboru było kilka zjazdów – mniej i bardziej wymagających. Oczywiście nie przetestowaliśmy wszystkiego – nie znamy na tyle tego miejsca, ale z pewnością jeszcze tam wrócimy. Na podjazdach porządnie się spociliśmy. Jednak wzniesienia w terenie są bardziej wymagające niż te na asfalcie.
Możecie zauważyć, że z samych singli mamy malutko zdjęć. Robiliśmy zdjęcia tam, gdzie nie było żadnych kolarzy. Często – ledwo co – mijaliśmy się i trzeba było zjeżdżać na pobocze. Piotr nie ma już swojego GoPro, więc wszystkie zdjęcia robiliśmy telefonami. W wielu miejscach trzymanie telefonu i zjeżdżanie singlami pomiędzy drzewami byłoby równoznaczne z przysłowiową glebą.
Po ponad godzinnej zabawie w lesie chcieliśmy bardzo dotrzeć nad słynne Jezioro Dziewicze. Udało nam się. Jeziorko ma swój urok, co kawałek można znaleźć przytulne miejsce, w którym można usiąść i podziwiać łono natury. Z racji tego, że w tym dniu było naprawdę ciepło postanowiliśmy na chwilę się zatrzymać na odpoczynek i wysuszyć nasze koszulki.
Dobre co szybko się kończy
Wróciliśmy tą samą drogą. To był nasz pierwszy dłuższy wypad tego roku, gdyż przejechaliśmy łącznie 72 km. Jak dla mnie był to rekord jeżeli chodzi o rower górski. Będziemy ten dzień na pewno dobrze wspominać. Muszę jeszcze dodać, że Piotr jechał na mojej starej crossówce i ledwo co dawał sobie radę na podjazdach, także odpowiednie przełożenia na prawdę mają znaczenie. Nawet pomimo jego – lepszej od mojej – nogi.
Pozdrowelove! ❤️