Autor 13:56 Relacje

Kolorowe Jeziorka przy Wielkiej Kopie

Zwiedzamy Kolorowe Jeziorka oraz próbujemy zdobyć na rowerach Wielką Kopę. Fajna odskocznia od codzienności i ponad 500 metrów przewyższeń przy 20 kilometrach trasy. Działo się!

Od dłuższego czasu chcieliśmy urozmaicić nasze rowerowe życie. No bo ileż można kręcić korbą po tych samych szosowych trasach? Z racji tego, że Monika udostępniła mi swój pierwszy rower w jej dorosłym życiu – crossowy – to wybór padł na te bardziej górzyste tereny. Kiedy dowiedzieliśmy się, że do Marciszowa mamy bezpośredni pociąg z opcją przewozu rowerów, to bez chwili zastanowienia wybraliśmy się w weekend nad tzw. Kolorowe Jeziorka.

Początkowo nie byłem jakoś przekonany do tej wyprawy, gdyż rower na którym miałem tam jechać ma najlżejsze przełożenie 28×32. Kiedy Monika sprawdziła, że na dystansie 20 kilometrów mamy mieć ponad 500 metrów przewyższeń, to aż zaczęła mnie boleć łydka. No ale chęć przejechania się w pięknych okolicznościach przyrody i wyrwania się z miasta zwyciężyły. Kupujemy bilety i jedziemy!

Koleje Dolnośląskie

Nie wszystko jednak układało się tak jakbyśmy sobie tego życzyli. Przez oficjalną stronę internetową Kolei Dolnośląskich, dwa dni wcześniej kupiliśmy bilety włącznie z tymi na przewóz rowerów. Były dostępne w tym terminie, bo w drugim pokazywała się informacja iż nie są już dostępne. Kiedy na stację we Wrocławiu został podstawiony pociąg, idąc do niego z rowerami zostaliśmy zatrzymani przez bardzo nieuprzejmą jak się później okazało panią konduktor.

Nie wejdziecie z rowerami, bo musi być udrożnione przejście w wagonie. Nie interesuje mnie, że macie bilety, ja decyduję kogo wpuścić, a kogo nie.

Konduktorka z Kolei Dolnośląskich

Po wielu naszych prośbach – co jest nie do pomyślenia, gdyż mieliśmy bilety zakupione wcześniej – zostaliśmy wpuszczeni do pociągu. Inni kolarze z biletami nie mieli już tyle szczęścia co my. Podczas kolejnych przystanków również nie byli wpuszczani do pociągu, bo nie będzie można swobodnie poruszać się między wagonami. Pani konduktor za każdym razem, kiedy przechodziła obok kolarzy, kazała ściskać rowery bo tu minimalnie wystaje kierownica, a tutaj można zahaczyć o pedał.

Stan umysłu

Natomiast kiedy na jednym przystanku weszło całe przedszkole dzieci z opiekunami i wszyscy stykaliśmy się plecami w dwóch wagonach i pani konduktor w ogóle nie mogła przejść i sprawdzić biletów – problemu z rowerami nagle nie było. W dodatku w okresie pandemii, gdzie na ścianach wagonu wyświetlone były informacje, iż pasażerów może być tylko tyle, ile jest miejsc siedzących. Pięknie, prawda?

Zgłosiliśmy reklamację i zażalenie. Zostaliśmy przeproszeni i ponoć pani konduktor dostała upomnienie. Gdybyśmy w ogóle nie zostali wpuszczeni do pociągu, to zrobilibyśmy coś więcej.

W kierunku Kolorowych Jeziorek

Kiedy wreszcie dojechaliśmy pociągiem do Marciszowa, po przebraniu się – a raczej rozebraniu, bo zrobiła się na prawdę piękna pogoda – ruszyliśmy w kierunku miejsca docelowego naszej wyprawy. Dojazdówka była bardzo ładnie oznaczona. Co chwilę mijaliśmy odpowiednie oznaczenia i nie trzeba było w ogóle korzystać z nawigacji w telefonie czy liczniku. Troszkę się rozgrzaliśmy, bo do samych jeziorek mieliśmy cały czas lekko pod górkę.

Po niecałych 4 kilometrach naszym oczom ukazał się pierwszy wymagający – jak na nasz poziom wytrenowania – podjazd. Po chwili byłem zmuszony zejść z roweru i odpocząć. Szczerze to zacząłem się obawiać tego, co będzie później, bo miało być wyżej i wyżej. No ale nic. Monika ładnie sobie przede mną jedzie na miękkim przełożeniu, więc po chwili ruszyłem i ja. Po kilku minutach wspinaczki, wymijając na podjeździe spacerujących tam ludzi, dojechaliśmy do pierwszego jeziorka – Żółtego. Znajduje się ono około – według Wikipedii – na wysokości 555 m n.p.m.

Byliśmy tam zdecydowanie najdłużej. Widok aż zapierał dech w piersi. Zapomnieliśmy jednak zabrać ze sobą zapięć rowerowych, więc musieliśmy wszędzie nosić swoje rowery. O ile mojego crossa nie byłoby mi żal zostawić, to Moniki maszyna nie zasługuje na takie traktowanie. Umożliwiło nam to zrobienie kilku fajnych zdjęć m.in. na Instagram. Niektóre z nich już się pojawiły na naszych profilach, a niektóre dopiero będą miało swoją premierę.

W kierunku Wielkiej Kopy

Kolejnych trzech jeziorek nie uwieczniliśmy na zdjęciach, bo mieliśmy ze sobą pożyczone GoPro i nagrywaliśmy odcinek na YouTube. Tam będziecie mieli możliwość obejrzenia ich z mojej klaty. Jednakże pierwsze jeziorko – Żółte – było zdecydowanie najpiękniejsze.

Muszę Wam przyznać, że osoby kochające jazdę w terenie na pewno byłyby zachwycone urokami tych rejonów. My byliśmy, a wiecie że ja jakoś specjalnie nie przepadam za MTB. Lubię tylko od czasu do czasu urozmaicić sobie jazdę na rowerze. Szlak rowerowy był bardzo dobrze oznaczony (znajdują się tam również szlaki piesze). Większość trasy to nie były “lajtowe” gravelowe szuterki, lecz fajne typowo leśne trasy. Niektóre wymagające od nas niemałej techniki – a przynajmniej dla nas.

Dopiero po pewnym czasie szlak rowerowy połączył się z drogą pożarową i pojawiły się wspomniane wcześniej gravelowe szuterki. Coś za coś, bo widoki były nieziemskie. Poczuliśmy się jak w prawdziwych górach. Może nam tego brakowało – nie wiem. Mimo tego, że ta część trasy nie wymagała od nas żadnej techniki, to nie było łatwo. Słońce przypiekało, a przed samą Wielką Kopą robiło się co raz to bardziej pod górkę. Był taki moment, w którym miałem kryzys, bo moje pedałowanie miało kadencję chyba z 30-40 obrotów na minutę. Typowy trening siłowy i nogi po chwili wysiadały, no ale nie mogłem już nic zrzucić.

Ups, nie wjedziemy tam

Na fajnych rowerowych mapach Mapy.cz sprawdziliśmy, którędy możemy się dostać na Wielką Kopę. Szlak rowerowy, którym jechaliśmy przez cały czas – o ile mnie pamięć nie myli, to był to szlak niebieski – miał nas doprowadzić idealnie pod cel naszej trasy.

Niestety, kiedy dojechaliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się podjazd, który już nie był szlakiem rowerowym, a pieszym. W dodatku źle sprawdziliśmy mapę i stamtąd turyści schodzili ze szczytu. Nie było żadnych szans, aby podejść tam dźwigając rowery (pierwsze zdjęcie poniżej od lewej). Tak jak wspomniałem w jednym z początkowych akapitów, nie mieliśmy ze sobą żadnego zapięcia, więc zostawienie rowerów i próba podejścia nie wchodziły w grę.

Bez hamulców

Nie pozostało nam nic innego, jak jechać dalej niebieskim szlakiem rowerowym. Tym razem w dół. To było coś pięknego. Muszę przyznać, że trochę bałem się puścić hamulec w tej crossówce (v-brake). O ile wszystko w tym rowerze działało prawidłowo to i tak miałem obawy czy coś za chwilę nie odpadnie.

Na zjeździe osiągnąłem maksymalną stałą prędkość – bez pedałowania – około 50 km/h. Mój rekord na rowerze szosowym to 67 km/h, no ale to całkiem inna bajka plus piękny asfalt. Musiałem już założyć bluzę, bo przy takiej prędkości robiło się chłodno. Nie ukrywam, że miałem wtedy niemałą frajdę. Przez większość naszej wyprawy miałem dość wisielczy humor, co zobaczycie na filmie na YouTube za pewien czas. Byłem zły na siebie, że nie dałem sobie rady na podjazdach. Zły zarówno na siebie, jak i na rower. Natomiast ten zjazd natychmiast poprawił mi samopoczucie i przyczynił się do tego, że wypad uznaję za bardzo udany!

Podsumowanie

Od czasu do czasu warto pojechać w nieznane tereny. Polecam jednak robić to z głową. Trzeba wziąć pod uwagę swój poziom wytrenowania i mieć odpowiedni na nasze umiejętności sprzęt. Tego typu zmęczenie może doprowadzić do kiepskiej aury na trasie, pomiędzy wszystkimi uczestnikami tej wyprawy.

Zrobiliśmy 20 kilometrów, z czego dokładnie 536 metrów mieliśmy w górę. Chciałbym tam wrócić maszyną z miększymi przełożeniami i czerpać dużo większy fun zarówno z widoków, jak i wymagających podjazdów.

Pozdrowelove!

(Visited 699 times, 1 visits today)
Close